Valle de Viñales, zielone płuca Kuby
Valle de Viñales, jest rolniczą doliną od 1999 roku wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Słynie przede wszystkim z uprawy tytoniu, kawy, trzciny cukrowej czy awokado, ale jest również idealnym miejscem dla miłośników wspinaczki, jazdy konnej i rowerowej. Otoczona majestatycznymi wapiennymi mogotes skrywającymi niezliczone jaskinie, które można zwiedzać. Przy całym tym szerokim wachlarzu możliwości spędzania wolnego czasu i ilości turystów, którzy z tego korzystają Viñales dzielnie opiera się komercjalizacji i cały czas sprawia wrażenie, że czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu.
Najwspanialsze lody na Kubie
Do Viñales dotarliśmy z Hawany koło południa za pomocą taxi colectivos (20 CUC za osobę), pięknym Chevroletem z 1957 roku, który nad wyraz dobrze jak na swój wiek poradził sobie z taką trasą. Miłośnikom starych amerykańskich samochodów polecam wpis Facet na Kubie, czyli kobiety, rum i samochody.
Zatrzymaliśmy się w Casa Yosbel y Yurisbelky za 13 EUR za noc. Link do Airbnb: Yosbel y Yurisbelky.
Zapewne moglibyśmy resztę dnia spędzić siedząc w barze sącząc Cuba Libre, ale już pewnie zdążyliście zauważyć, że raczej nie marnujemy czasu 😉 W związku z tym, po szybkim przebraniu się i rozeznaniu ruszyliśmy na podój Viñales.
Na początek wybraliśmy się na główny plac, miejsce spotkań, czyli Plac José Martí przy którym stoi piękny, malutki kościółek Iglesia del Sagrado Corazón de Jesus.
Później skierowaliśmy się do ogrodu botanicznego El Jardin Botanico de las Hermanas Caridad y Carmen Miranda po drodze zaliczając najlepsze lody jakie jedliśmy na Kubie!!!
Sam ogród botaniczny jest niewielki i zaniedbany, a poustawiane w nim plastikowe lalki przywodzą bardziej na myśl amerykańskie horrory klasy B niż karaibską przyrodę.
Spacer wśród plantacji tytoniu
Z racji tego, że pora była jeszcze wczesna postanowiliśmy wybrać się na północne obrzeża Viñales, na spacer wśród plantacji tytoniu i kawy.
Podziwiając piękne widoki dotarliśmy do Cueva de la Vaca, jaskini położonej na zboczu do której prowadzi strome podejście, na szczęście po schodach, choć prowizorycznych. Z góry rozpościerał się przepiękny widok na dolinę i miasteczko, więc warto się tam wybrać.
Lekko już wygłodniali postanowiliśmy wrzucić coś na ząb w Cueva De La Vaca Restaurant, padło na boską quesadillę.
Tam też natrafiliśmy na zwierzątko, które swoim wyglądem przypomina przerośniętego szczura. Jest to hutia, gatunek zagrożony wyginięciem, ponieważ głodni Kubańczycy polowali na nie podczas tak zwanego „okresu specjalnego”. W wielu rejonach niestety czynią to nadal, ponieważ jej mięso uznawane jest za przysmak.
W drodze powrotnej do Viñales odwiedziliśmy miejscowe muzeum Museo Municipales, które było niegdyś domem działaczki niepodległościowej Adeli Azcuy, a gdzie teraz można podziwiać tradycyjne narzędzia do uprawy tytoniu oraz przedmioty związane z historią miasteczka.
Na koniec dnia weszliśmy do baru na zasłużonego drinka, musieliśmy jeszcze dopracować plan na następny dzień.
Viñales z poziomu roweru
Wyspani, po pysznym śniadaniu, wskoczyliśmy na rowery, które pożyczyliśmy od przesympatycznych właścicieli naszej casy. Stwierdziliśmy, że będzie to najlepszy środek transportu do przemieszczania się po dolinie.
Na początek udaliśmy się na północ do oddalonej o około 6 kilometrów Cueva del Indio, czyli Jaskini Indianina, której nazwa pochodzi od jej pradawnych rdzennych mieszkańców. Wejście kosztuje 5 CUC (ok. 17,5 PLN), a w środku czeka na nas kilkuset metrowy spacer i mały rejs motorówką po podziemnej rzece.
Rozentuzjazmowani super przeżyciami pojechaliśmy zdobywać kolejną jaskinię, Cueva del Palmarito. Wracając w kierunku Viñales po około 3 kilometrach trzeba skręcić w prawo w polną drogą i dalej wypatrywać już znaków. Za 2 CUC (ok. 7 PLN) przewodnik oprowadził nas po jaskini opowiadając jej historię. Co odważniejsi mogą popływać w naturalnym podziemnym basenie przy świetle pochodni. Zabraliśmy co prawda stroje kąpielowe, ale temperatura i czystość „na oko” nie zachęcały, żeby skorzystać.
Lekko zmarzliśmy w jaskini, więc szybko w pełnym słońcu udaliśmy się w dalszą drogę, tym razem mając na celowniku Mural de la Prehistoria.
Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda
I tutaj taka mała anegdota. Kasia przed wyjazdem bardzo intensywnie przypominała sobie hiszpańskie słówka, bo wiedzieliśmy, że ze znajomością angielskiego jest bardzo słabo. Dość duży nacisk był oczywiście na podstawowe słownictwo niezbędne przy podróżowaniu na własną rękę, a z racji tego, że myśleliśmy o wynajmie samochodu to przewijał się temat motoryzacyjny. Znaleźliśmy informację, że przebite opony to dość powszechne zjawisko na Kubie, więc obowiązkowym słówkiem do nauki było „ponchera” czyli wulkanizacja.
I zgadnijcie czego potrzebowaliśmy będąc pośrodku niczego? … BINGO … PONCHERA 🙁 Niestety droga skrót, która najpierw prowadziła przez piękna pola, gdzie mijaliśmy Kubańczyków przemieszczających się na koniach po dolinie, przerodziła się w ścieżkę, by później nagle bezczelnie zniknąć 😉
No ale przecież zajechaliśmy tak daleko, nie opłaca się cofać, tam na pewno jest droga. Pełna mobilizacja i daliśmy sobie radę z wszystkimi krzakami, nie bez straty dla naszych nóg. Co więcej daliśmy sobie radę z drutami kolczastymi, które odgradzały pola i przez które musieliśmy przenosić rowery i jako zwycięzcy dotarliśmy do wymarzonej polnej drogi. Znaczy był jeden przegrany ;(, w tym całym ferworze walki o przeżycie okazało się, że mój rower nie wytrzymał napięcia i oddał całe powietrze z tylnej opony.
Zrobiliśmy małe podsumowanie:
– do miasteczka 7 kilometrów
– temperatura w okolicach 40 stopni
– zapas wody około 1 litra
– najbliższe miejsce do złapania stopa 4 kilometry dalej w linii prostej na drodze asfaltowej
Hmmmm, czy to sępy nad głowami?
Nie poddaliśmy się jednak i ruszyliśmy w drogę, plan był taki, żeby dostać się do drogi asfaltowej, a dalej spróbujemy złapać stopa. Kasia rekreacyjnie pedałowała, a ja dziarsko prowadziłem mój smutny rower po piaszczystej polnej drodze. Po około kilometrze spotkaliśmy grupkę turystów na koniach wraz z miejscowymi przewodnikami. Zagailiśmy miejscowych o „poncherę” i … za to uwielbiam Kubę, mieli klientów-turystów, a my byliśmy zwykłym napotkanym na drodze „problemem”, a mimo to zaproponowali, że nas zaprowadzą do „Fidela ponchero” 🙂 Zatem kontynuowaliśmy naszą wycieczkę: około 10 jeźdźców na koniach, obok nich Kasia na rowerze, a na końcu ja 🙂 Piasek w dolinie ma piękny kolor pomarańczy, wszystko co wzbijała nasza ekspedycja osiadało na mnie, wyglądałem jakbym od urodzenia moczył się w Kubusiu :). Nie zrażałem się, bo przecież prowadzili nas ku tajemniczemu „Fidelowi”.
Po niecałych 3 kilometrach dotarliśmy do rozwidlenia, tam dostaliśmy dalsze instrukcje dotarcia do „Fidel ponchero”, a nawet późniejszego drogi do Mural de la Prehistoria, podziękowaliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Wypatrywaliśmy opisanego domku, ale również jakiegoś szyldu, czegokolwiek… niestety nic. Na szczęście spotkaliśmy małe dziewczynki bawiące się na ganku, które nakierowały nas, gdzie znajduje się „Fidel ponchero”. Za pomoc dostały od nas kredki, długopisy i gumki … uśmiechy na ich twarzach bezcenne … dla samego ich szczęścia warto było złapać gumę 😉 Słynny Fidel, do którego zmierzaliśmy przez bezkresy doliny Viñales okazał się dziadkiem spotkanych dziewczynek, to się nazywa mieć farta 🙂 Starszy Pan, który jak można było sądzić po bliznach, został doświadczony przez życie, zaprosił nas do swojego warsztatu, którym była drewniana szopka.
„Fidel ponchero” wybawca
Szybko zabrał się do pracy, demontaż, wnuczka pomogła zlokalizować dziurę, łata, zgrzewanie, syn wpadł pomóc w montażem, synowa zajrzała co się tak wszyscy schowali w szopie, poznaliśmy chyba całą rodzinę i nie zauważyliśmy, kiedy rower był gotowy.
Pan Fidel nawet nie chciał zapłaty, bo przecież wnuczki dostały od nas kredki i długopisy, mimo wszystko po namowach przyjął 5 CUC, dla nas to niewielka kwota, a dla Kubańczyka to ćwierć miesięcznej oficjalnej pensji.
Sprawnym rowerem ruszyliśmy dalej w drogę, tym razem unikaliśmy już ścieżek i pognaliśmy polną drogą, którą podpowiedzieli nam nasi wybawcy na koniach.
Mural nie do końca prehistoryczny
Po około 4 kilometrach dotarliśmy do Mural de la Prehistoria. Jest to 120 metrowy mural rozciągający się na pionowym zboczu Mogote Pita. Malowidło nie do końca jest prehistoryczne jakby na to mogła wskazywać nazwa. Zostało zaprojektowane w 1961 roku i powstawało aż 4 lata, a przedstawia dinozaury, ślimaki i postacie ludzkie symbolizujące teorię ewolucji.
Po odrobinie lenistwa z Mojito w ręku pod dość intrygującym muralem udaliśmy się w dalszą drogę, do La Casa del Veguero, aby dowiedzieć się wszystkiego o cygarach. Jest to plantacja położona przy wjeździe do miasta od strony autostrady.
Zwiedziliśmy secadero, czyli tradycyjną suszarnię tytoniu, niby zwykła drewniana chatka, ale nawet jej położenie względem stron świata i wiejących wiatrów ma znaczenie. Tytoń podczas suszenia musi mieć bardzo dobrą wentylację, stąd są to tak ważne aspekty.
90% + 20% = ?
Poznaliśmy też tajniki kubańskiej matematyki, otóż 90% tytoniu jest skupowane przez rząd, ponieważ fabryki cygar są rządowe, a pozostałe 20% (tak, tak 20% 😉 ) zostaje w rękach kubańczyków na własny użytek. Oczywiście nie trzeba dodawać, że miejscowi kubańczycy zostawiają sobie tytoń najlepszej jakości. Na własne oczy zobaczyliśmy również ostatni etap produkcji cygar, czyli zawijanie, rozczaruję Was, kubanki rolujące cygara na udach to niestety mit. Mimo, że nie kubanki, a przesympatyczny kubańczyk rolował cygara to skusiliśmy się i zakupiliśmy skromny pęczek. W końcu to takie bez znaków rządowych, tylko takie palą kubańczycy, takie spod lady 🙂
Viñales, musisz tu przyjechać
Będąc w Viñales zauważyliśmy coś bardzo intersującego. Życie mieszkańców toczy się na gankach, tam spędzają wolny czas, spotykają się ze znajomymi, biesiadują, siedzą do bardzo późnych godzin nocnych i żywo dyskutują. Są bardzo otwarci i towarzyscy, nie krępują się, wręcz wychodzą ze swoim prywatnym życiem na zewnątrz, tak jakby wszyscy wspólnie żyli na jednym podwórku, którym jest dolina Viñales, coś fantastycznego.
Dolina Viñales jest idealnym miejscem dla osób, które aktywnie spędzają czas i chcą poznać Kubę nie tylko z poziomu Hawany, czy plażowego ręcznika. Zdecydowanie warto ją odwiedzić, zwłaszcza po przepięknej, kolorowej, ale mimo wszystko głośnej i zanieczyszczonej Hawanie, miło jest zatracić się w bezkresnej zieleni otoczonej górami. O czasie spędzonym w Hawanie możecie przeczytać tutaj Kuba – Hawana w dwóch odsłonach, czyli My heart is in Havana… cz. I i tutaj Kuba – Hawana w dwóch odsłonach, czyli My heart is in Havana… cz. II.
P.S. Wybierając się na Kubę należy pamiętać, że niestety Google Maps i jego mapy offline są bardzo niedokładne, dlatego polecam pobrać aplikację Maps.me z mapą Kuby. Zaznaczone są casy, knajpy, drogi, ale co ważniejsze podczas zwiedzania Viñales bardzo dobrze zaznaczone są polne drogi, jaskinie itp.
Autor
Podróżniczka, blogerka, która nie odmawia żadnej okazji do wyjazdu. Ciągle nuci: „zabiorę Cię właśnie tam…”. Organizuje i przygotowuje wyprawy z obowiązkowymi wycieczkami fakultatywnymi. A później skrupulatnie je opisuje. W zgodzie ze swoimi przekonaniami wyszukuje opcje wege, eko i cruelty free. Dba o wkład do kategorii WegeTuJemy.
Piekne zdjęcia! A historia z Fidelem Punchero to taka kwintesencja Kuby;) Kiedy podrozowalysmy wynajetym samochodem wlasnie w Vinales jakies lezace na drodze zelastwo oderwalo nam czesc plastikowego zderzaka. Na szczescie nie odpadla. Wysiadłysmy nieco zmartwione pod nasza casa, ale zanim skonczylysmy sie witac z naszymi gospodarzami zderzak był naprawniony -praktycznie bez sladu 😉 Kubanczycy sa niezwykle pomocni i pomysłowi!
Hihi, nie sposób ich nie lubić. Najbardziej urzekło nas, że są bezinteresowni w swojej uczynności 🙂
A wieczorna salsa tuż przy placu była ?
Było wyjątkowo cicho podczas naszej wizyty 🙁